Kondom Des Grauens, reż. Martin Waltz, 1996

Kondom des Grauens aka Killer Condom aka Zabójczy kondom

Jakiś rok temu zupełnie przypadkiem trafiłam na pokaz tego filmu organizowany przez Bardzo Złe Filmy w klubokawiarni Towarzyska na warszawskiej Saskiej Kępie i była to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mi się przytrafiły w życiu. Prawdopodobnie najbardziej queerowy spośród złych filmów, Kondom des Grauens (czyli dosłownie „kondom grozy”) oparty na komiksach Ralfa Königa to film, w którym znajdziemy wszystko co dobre w złym kinie.

Mamy więc  przesadnie stereotypowe postaci, papierowo-gipsowe dekoracje, kiepski synchron obrazu z dźwiękiem i świadome zapożyczenia z klasycznych filmów grozy. Gatunkowo mamy coś na pograniczu komedii, filmu noir, kryminału, dramatu, horroru i New Queer Cinema. Sporo tu też klasycznego gore. Strach budzi śmiech, śmiech budzą zaś gumki, które zamiast chronić stają się źródłem zagrożenia. Oto w nowojorskim, raczej podrzędnym hoteliku o uroczej nazwie „Quickie” (z angielskiego „szybki numerek”) dochodzi do serii zagadkowych ataków na męskie przyrodzenia. W pierwszej scenie poznajemy wyjątkowo parszywego wicedyrektora jednej ze stanowych szkół, który – niczym w klasycznym pornolu – oferuje swojej studentce podniesienie punktacji z jej egzaminów w zamian za seks. Dziewczyna choć raczej (mocno) niechętna w końcu ulega, mając na względzie fakt, że jej rodzice mogliby być bardzo nią rozczarowani, gdyby nie zdała egzaminów. W myśl klasycznej porno zasady „ja zrobię coś miłego dla ciebie, jeśli ty zrobisz coś miłego dla mnie”, chluba amerykańskiej oświaty ignorując ewidentne opory i obrzydzenie zmieszane ze strachem dziewczyny postanawia skonsumować tę wymuszoną umowę. Gdy jednak zakłada kondoma dzieje się coś makabrycznego. Nie wiemy do końca co, ale widzimy jak krew obryzguje twarz wrzeszczącej niemiłosiernie dziewczyny. Tą optymistyczną wizją świata, w którym osoby, próbujące wykorzystać seksualnie inne/innych zostają z marszu pozbawione genitaliów rozpoczyna się zapierający dech w piersiach pościg za nieznanym złem, czającym się w czeluściach pokoi hotelu Quickie. Podejrzenie pada oczywiście najpierw na kobiety – wszystkie, których seksualni partnerzy zostali pozbawieni członków zostają oskarżone o ich odgryzienie. 

Nowojorski labirynt rozpusty

Na ratunek nowojorczykom przybywa detektyw, gej i Sycylijczyk o wyraźnie włoskich naleciałościach, nazwiskiem Luigi Mackeroni. Ten łysiejący, spowity w beżowy prochowiec i otoczony smugą dymu z papierosa policjant jest klasycznym, wiecznie poirytowanym, zmęczonym życiem bohaterem filmów detektywistyczno – kryminalnych klasy B, snującym ponure myśli o brudzie, w którym przyszło mu się taplać. Oto mała próbka jego smutnych i brutalnych refleksji: „The streets are a stinking cesspool, a playground for perverts (…) As a cop, you lose touch with reality. You see nothing but filth and scum. There may well be good things in this city, but it’s my job tu rummage deep down in the dirt”, w wolnym tłumaczeniu:

„Ulice to śmierdzące szambo, park rozrywki dla zboczeńców (…) Jako policjant traci się kontakt z rzeczywistością. Nie widzi się nic, poza brudem i  plugastwem. Może i są w tym mieście jakieś dobre rzeczy, ale moja praca to gmeranie w syfie”.

Choć z wierzchu twardy i cyniczny, nasz detektyw skrywa w środku potrzebę bliskości i ciepła. Pełen świateł, hałaśliwy i będący nieustannie w ruchu Nowy Jork, jawi się w jego opisach niczym prawdziwy labirynt brudu, rozpusty, degrengolady i erotycznych rozrywek wątpliwej jakości. Podczas inspekcji hotelu Mackeroniemu wpada w oko (z wzajemnością) Billy, młody seks pracownik. Spotyka tam również swoją byłą  – niegdyś Boba,  teraz – Babette. To ona walcząc o odbudowanie ich związku stanie się jednocześnie jego największą pomocą w walce z nieznanym złem, ale  także z głęboko skrywanymi uczuciami detektywa. Gdy Mackeroni sam straci w szczękach bestii prawe jądro, jego próby zdemaskowania i wykończenia morderczych kondomów staną się jeszcze bardziej zacięte. I choć początkowo osamotniony w swojej teorii dotyczącej tych precedensów i w poszukiwaniach sprawców zbrodni, w końcu odzyskuje zaufanie swojego posterunku, który od tego momentu dokłada wszelkich starań, by w tych poszukiwaniach pomóc.

Osobista vendetta detektywa trwa, a tymczasem kondomy rozmnażają się i rozpierzchają po całym mieście jak zaraza, atakując każdego, kto się nawinie i wkradając nawet do polityki, atakując kandydata na prezydenta. Na dodatek w sprawie pojawia się znikąd wątek starego, dawno wyburzonego kościoła, na którego gruzach stoi obecnie hotel Quickie. Czy to możliwe, że zabójcze kondomy to boska kara za lata rozpusty na poświęconej ziemi? Kto stoi za tym haniebnym procederem? Tego niestety Wam nie zdradzę, ale zdradzę, że jeśli postanowicie obejrzeć ten film nie będziecie zawiedzione/zawiedzeni. Myślę, że nawet osoby niegustujące na co dzień w kinie klasy B, będą w stanie docenić kunszt Kondom des Grauens.

Kilka słów podsumowania

Choć oczywiście jest tu trochę nieporozumień i stereotypów, film naprawdę mile zaskakuje podejściem do seksualności – bez podziału na płcie, orientacje, wiek – mówi o seksie jak o czymś absolutnie naturalnym bez względu na którykolwiek z wyżej wymienionych czynników (czyli tak, jak powinno być). Pojawia się też szereg marginalizowanych tematów związanych z seksualnością, takich jak molestowanie, seks nie heteronormatywny, bdsm. W relacjach nie ma miejsca na nietolerancję lub brak zrozumienia – jeśli się pojawiają, zostają z marszu skrytykowane i przedstawione jako idiotyczne wtrącanie się w nie swoje sprawy. Nie objaśnianie pewnych kwestii nie jest tu jednak typową dla słabego kina ślepotą na problemy lub muskaniem ich jedynie po wierzchu bez wdawania się w szczegóły. Nietłumaczenie pewnych rzeczy lub irytacja, z jaką na ignorancję reagują bohaterzy (np. Babette do znudzenia walcząca o to, by dawni znajomi nie nazywali już jej Bobem, lecz zaczęli szanować płeć, z którą teraz się identyfikuje lub Mackeroni bardzo słusznie i bezkompromisowo oczekujący prawa do wolności swoich uczuć) są same w sobie manifestem poglądów. Nie ma miejsca na próby „zheteronormalizowania” osób nieheteronormatywnych. Nie ma miejsca na nietolerancję. Nie ma miejsca na niezrozumienie i ignorancję. Nie dlatego, że reżyserowi nie chciało się podnosić i tłumaczyć problemu. Dlatego, że w świecie wykreowanym w tym filmie jest to oczywiste i nie wymagające tłumaczenia, tak jak to, że w dzień jest jasno, a w nocy ciemno. Po prostu. Zwyczajnie. Widać w tym dużo dojrzałości i wrażliwości emocjonalnej reżysera, a dodając do tego znajomość klasyków kina (choćby scena, która jest pastiszem Psychozy Alfreda Hitchcocka) i charakterystycznych cech gatunków, nie zaklasyfikowałabym Kondom des Grauens do puli „kiepskich filmów”. Wbrew pozorom jest to kino bardzo porządnie przemyślane. To chyba jest rzecz, którą w tym filmie cenię najbardziej – pokazanie rzeczywistości, w której pewne sprawy nie stanowią problemu czy powodów do przekonywania się nawzajem i prób narzucania swoich poglądów. Jak widać po komentarzach na portalu Filmweb, polskiemu społeczeństwu jeszcze do takiego stanu rzeczy daleko. Mój ulubiony to ten autorstwa niejakiego Malignusa, który pisze tak (pisownia oryginalna): „Wszechobecne gejostwo od tego filmu odstrasza, ale jeśli przymknie się na nie oko, to otrzyma się całkiem porządny produkt (…)”. W jednym się zgodzę: jest to naprawdę całkiem porządny produkt. Dla mnie nawet więcej niż porządny i z czystym sumieniem daję mu 10/10.

Sprawdź też!

Dodaj komentarz