Nigdy nie byłam w Nowym Yorku, ale to brzmi jak dom

Gdy o tym pomyślę z perspektywy czasu, moje problemy z komunikacją międzyludzką nie wynikały z totalnego braku zdolności językowych – w końcu zdałam jakieś tam londyńskie testy, które skategoryzowały mój poziom – nie chwaląc się FCE – według ściśle określonych reguł. Problem tkwi głębiej i wynika z niemożności albo raczej braku chęci tłumaczenia innym, o co mi chodzi.

Lana del Rey, Born to die

Ive never been to New York, but it feels like home… Zauważyliście, że po angielsku wszystko brzmi lepiej? Nie zrozumcie mnie źle, oczywiście kocham te wszystkie brzęcząco-szeleszczące polskie dźwięki. Póki co mówię, myślę i śnię po polsku. Obcojęzyczne sny miewałam w przeszłości, to jest w czasach kiedy szaleńczo pragnęłam opanować sztukę władania – innym niż polski – językiem. Sny podobnie, jak rzeczywistość były zazwyczaj koszmarne. Najczęściej zarówno w snach, jak i rzeczywistości nie wychodziłam poza kilka kurtuazyjnych zwrotów How are you? What are you up to? Fancy a Fuck, Where can I get some cocaine. Wiecie o co chodzi.

Skoro z góry wiem, że sprawa jest przegrana, że ze współrozmówcą/wspórozmówczynią dzieli mnie wszystko, że przez ponad 30 lat mojego życia znajdowałam się w zupełnie innym kontekście społecznym, kulturowym, historycznym, rodzinnym i innych możliwych kontekstach, które przyszły Wam właśnie do głowy, to na chuj mam się wysilać? Sami przyznajcie – nie warto! Nie chce mi się prowadzić dyskusji, ścierać się na argumenty, wykazywać empatią – jeśli ktoś tego nie kuma to trudno, niech spierdala i smuci konia gdzieś indziej.

Czasami jednak bywa tak, niezależnie od szerokości geograficznej, języka, wieku, koloru skóry, że trafia się osoba, która wie, rozumie, czuje tak samo i wtedy nie trzeba za dużo gadać i jest po prostu super i można sobie razem pomilczeć. W rzeczywistości przytrafiła mi się taka sytuacja kilka razy na przestrzeni całego życia, w relacjach międzykulturowych tylko raz, gdy poznałam mojego kumpla, mentalnego brata bliźniaka, Dana – obecnie ze sobą nie rozmawiamy…

Zupełnie inną historią jest świat popkultury – tam napotykam mnóstwo osób, z którymi rozumiem się do głębi. Potakująco kiwam głową i uśmiecham się do siebie oglądając filmy Francisa Forda Coppoli (i jego córki), Stanley’a Kubricka, Jima Jarmuscha, Martina Scorsese, Woodego Allena, Davida Lyncha, braci Coen, Christophera Nolana, Briana De Palma’e, Tima Burtona, Davida Finchera i oczywiście Quentina Tarantino. Co więcej – pierwszy raz przyznaję się publicznie – nic mnie tak nie wzrusza, jak niespodziewanie usłyszana w radiu piosenka Alicii Keys i Jaya-Z Empire State of Mind – it makes my day. To właśnie tam, w mojej wyimaginowanej Ameryce, w Nowym Jorku, z piosenki cudownej nowojorskiej wokalistki i męża Beyoncé, spotkam zajebistych bohaterów, którzy stają się moimi wiernymi kompanami w piątkowe wieczory, spędzane z paczką m&m’s-ów i puszeczką coli zero.

Empire State of Mind

Yaaas queen, I ma weird

Muszę przyznać, że przyswajam niewyobrażalną ilość treści filmowych i serialowych – cokolwiek teraz oglądacie, ja też to oglądam (chyba, że jesteście fanami Gry o Tron), jednak dziwnym trafem moje najlepsze nierealne koleżanki – najczęściej identyfikuję się z kobietami – pochodzą z Nowego Jorku. Dlaczego tak się dzieje? Lubię myśleć, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest mój kosmopolityzm, pogarda dla konwenansów, swobodny styl życia, słaby kręgosłup moralny i mocne przywiązanie do „wolności”.

Prawda jest jednak bardziej prozaiczna – od dziecka karmiona jestem mitem Ameryki, w który uwierzyłam tak mocno, że nic nie może tej wiary zachwiać – nawet doniesienia o nierównościach społecznych, ukrytym rasizmie, pracy na dwa etaty, a nawet prezydentury obu Bushów nie umniejszyły mojej miłości do Nowego Jorku i jego mieszkańców – jest to po prostu miłość bezwarunkowa, zupełnie jak miłość matki – przynajmniej tak słyszałam.

Zaczynamy.

Friends

Przyjaciele, 1994 – 2004 r.

Najpierw byli Przyjaciele. Pojawili się w moim życiu kiedy miałam mniej więcej 10 lat i przez kolejne 10 lat emisji serial ten prawdopodobnie ukształtował mój umysł oraz umysły większości obecnych 30. latków. Jakiś czas temu czytałam artykuł w Vice obwiniający Rachel i Russa za modne współcześnie relacje w stylu „nie jesteśmy parą, ale w sumie jesteśmy, teraz mamy przerwę, więc może prześpię się z kimś innym”. Nawet nie wyobrażacie sobie, do jakich skutków doprowadzić mogą tego typu polisemie – osobiście znam przypadki otarcia się nawet o szaleństwo. Całe szczęście są także przykłady pozytywne, takie jak Chandler i Monica, którzy po latach przyjaźni dochodzą do wniosku, że są dla siebie stworzeni – tak, tak miłość nie zawsze pojawia się w naszym życiu jak grom z jasnego nieba. Największym jednak przełomem jest serialowe przewartościowanie roli przyjaźni – o bliskości nie decydują więzy krwi, a świadomy wybór, współcześnie przyjaciele pełnią funkcję rodziny. W końcu nie musisz wpisywać się w tradycyjny model 2+1, 2+2 lub jakby chciał tego PiS 2+5. Masz przecież przyjaciół, którzy cię kochają, lubią, akceptują i przede wszystkim dobrze znają. Czy to nie jest doskonałe lekarstwo na samotność we współczesnym zatomizowanym świecie?

Z całej paczki „Przyjaciół” lubiłam najbardziej Phoebe, ponieważ wymykała się wszystkim społecznym konwenansom, ale zapomnijmy już o Przyjaciołach.

Sex in the City

Seks w Wielkim Mieście, 1998-2004

W 1998 pojawił się na małym ekranie nowy serial z Nowym Jorkiem w tle – tym razem był to serial wybitnie kobiecy Sex w Wielkim Mieście. Do 2004 roku Carrie, Miranda, Charlotte, Samantha zamęczały swoimi oderwanymi od rzeczywistości problemami sercowymi. Były przy tym do tego stopnia nieznośne, że nie obejrzałam w całości ani jednego odcinka. Pamiętam za to doskonale, jak moja koleżanka Gosia przykładając stopę do telewizora krzyczała: „czy Sarah Jessica Parker nie ma ryja jak moja stopa? No patrz ma ryj jak moja stopa”, rozśmieszając mnie przy tym do łez. Taki mniej więcej wpływ na moje życie miał Seks w Wielkim Mieście. Z pewnością zupełnie inaczej wspomina serial Natalia Siwiec, Joanna Krupa, czy inne Żony Hollywood.

Girls

Dziewczyny, 2012-2017

Bardziej jednak zastanawia mnie jak odbierała Seks w Wielkim Mieście Lena Dunham. Być może obraz manierycznych pizd wkurwił ją do tego stopnia, że powiedziała pierdolę, robię swój serial o dziewczynach z Nowego Jorku, tym razem prawdziwych. Trzeba przyznać, że do pewnego stopnia jej się udało, chociaż bohaterki Serialu Girls wciąż są odrobinę przerysowane i nie ukrywajmy – dość irytujące. Można to jednak zrozumieć: moment wejścia w dorosłość może być dość kłopotliwy, a Lena zaczynając swój autorski serial miała zaledwie 24 lata – kim ja byłam w wieku 24 lat, żeby oceniać Lenę? Powiedzmy, że ze względu na różnicę wieku i charakter przeżywanych przez bohaterki historii, serial oglądałam raczej z miłym sentymentem, niż żywym entuzjazmem, a z czterech głównych bohaterek – Hanny, Marnie, Shoshanny i Jessy, najbardziej fascynuje mnie ta ostatnia. Niedbająca o jutro hipiska, mająca w dupie kapitalizm:

„You know what the weirdest part about having a job is? You have to be there every day, even on the days you don’t feel like it”.

Jessa

Jest także kwintesencją feminizmu:

I’m offended by all of the << supposed to’s>>. I don’t like women telling other women what to do or how to do it or when to do it.

Jessa

I nie boi się korzystać z życia:

I’m going to look 50 when I’m 30. I am going to be fat like Nico… why? Because I’m gonna be full of experiences!”.

Jessa

Do brzegu…

Cała ta wcześniejsza paplanina była tylko po to, żebym mogła w końcu opowiedzieć Wam o Ilanie, Abbi i mistrzowskim serialu, serialu doskonałym, serialu skrojonym na miarę potrzeb 30-letniej dziewczyny, której życie nie doświadcza ani nazbyt pozytywnie, ani negatywnie. Dziewczyny, która beztrosko płynie przez byt szukając szczęścia w hedonistycznych (patrz. samodestrukcyjnych), ale jakże zabawnych przygodach. Podobnie zresztą postępują Abby i Ilana, które palą dużo trawy, piją alko, żeby zapomnieć o trudach codzienności, włóczą się bez celu po Nowym Jorku – nie po przereklamowanym Manhattanie, tylko Brooklynie i Queens.

Broad City

Broad city, 2014 – …

Co, poza miejscem akcji, odróżnia ten serial od pozostałych? Po raz pierwszy w historii popkultury możemy doświadczyć totalnie dziewczynocentrycznego dzieła sztuki telewizyjnej. Ilana i Abbi gdzieśtam pracują, chodzą na imprezy, sypiają z kolesiami, masturbują się, kochają gadżety erotyczne i Ziolo, ale to wszystko blaknie w obliczu ich wzajemnej relacji. Symbioza jaką wytworzyły bohaterki jest godna pozazdroszczenia. Bez względu na to, jak bardzo Ilana spierdoli sprawę, w Abbi nie znajdziemy krzty krytycyzmu – uwierzcie mi szukałam. Ilana natomiast wielbi Abbi niczym boginię. Kocha ją za ciało i umysł. Za taką koleżankę możnaby oddać wiele np. wszystkie obecne koleżanki… – tutaj przemawia przeze mnie gorycz wynikająca z rozczarowań rzeczywistością „mogłabyś robić coś kreatywnego”, „Mogłabyś schudnąć”, „ja bym nie pracowała za mniej niż 4000 zł”, ale chuj z nimi. Przecież to historia o serialach i Nowym Jorku.

Ilana, Broad City

In New York
Concrete jungle where dreams are made of There’s nothing you can’t do
Now you’re in New York
These streets will make you feel brand new The lights will inspire you
Let’s hear it for New York, New York, New York

PS wiecie, że dziewczyny z Broad City wypuściły własną kolekcję gadżetów erotycznych? Przeczytacie o tym: tutaj

Sprawdź też!

Ten post ma 5 komentarzy

  1. Bookendorfina

    Przyznam, że ja jakoś całkowicie nie łapię się na ten amerykański mit, american dream, z wiekiem coraz bardziej przekonuję się, że moje miejsce jest właśnie tu, w Polsce, co nie znaczy, że nie oglądam amerykańskich filmów. 😉

    1. Lula Pink

      Z wiekiem ten obraz Ameryki blednie. W Polsce można czuć się super, ale przyznać trzeba, że seriale robią całkiem dobre 😉

  2. Też ,,kocham” Nowy Jork, też z tv ta miłość się wzięła.
    Moj ,,mit” o NY ukształtował m.in. serial ,,Kryminalne zagadki NY”. Mimo to chce tam pojechać.

Dodaj komentarz