Moje myśli poszły w kierunku zestawienia mojego dotychczasowego „pożycia” z autentycznymi pragnieniami i fantazjami. I wyszło mi, że nic się nie zgadza, faktycznie „po życiu”! Nigdy w tym kopulacyjnym kosmosie nie stawiałam siebie na pierwszym miejscu. Przez myśl mi nie przeszło, że na jakiekolwiek miejsce zasługuję. Moim zadaniem jest zaspokojenie potrzeb samca. Niczym piękna doktor Quinn z rozwianym włosem, biegnę aby przynieść mojemu mężczyźnie ulgę, wyleczyć z chandry, bólu istnienia a może nawet z kompleksów. Tyle, że w tym biegu potykam się o moje własne sponiewierane ego, o szczątki kobiecości. Nawet nie uświadamiałam sobie jak bardzo sama siebie wtłoczyłam w ten odwieczny, nudny, drętwy i do cna zły schemat. Myślałam że moją nagrodą w tym całym seksualnym spektaklu, jest wytrysk. Tyle, że w jaki sposób mnie to dotyczy, prócz ewentualnej poprawy stanu cery czy też narodzin potomka? Gdzie podziały się moje orgazmy moje wytryski? Gdzie moja łechtaczka, gdzie macica? Wszędzie tylko PENIS.
Z trzydziestką na karku obudziłam się z ręką w nocniku, nie mogąc zdefiniować moich preferencji seksualnych ani siebie samej jako osoby seksualnej…kobiety! Taka niby wyzwolona feministka, złotousta emancypantka z nieogolonymi nogami, wiankiem na głowie i pochwą zawsze gotową do miłego przyjęcia wybranych miłych gości z każdego zakątka świata, okazała się naiwną gąską, najzwyklejszą patriarchalna niewolnicą spełniającą zachcianki, nie zawsze takich fajnych, penisów.
I żeby było jasne, tym razem nie obwiniam mężczyzn, pluję jednak, niezbyt gęstą flegmą, na ten cały patriarchat, ale też nie ten przez wieki budowany silną ręką muskularnych samców ale ten ,do którego wpychały nas nasze matki, ich matki i matki tych matek i tak dalej. Patriarchat wtłoczony w nas przez matriarchat przez te dobre i piękne strażniczki domowego ogniska. I ponownie, żeby było jasne, nie obwiniam też matek, winię system, a najbardziej to SIEBIE no i może trochę, nie tak dawno, koronowaną królową Polski i jej syna.
Nie pokazuj języka, bo nie wypada, nie wykrzywiaj się, bo tak ci zostanie, nie pyskuj, bądź miła, ładnie się ubierz, umyj się, nie jedz za dużo żebyś nie była za gruba (ale trochę pojedz, najlepiej same kromki od chleba, żeby ci cycki urosły), nie garb się, nie kłóć się, nie wywyższaj, nie krzycz – słuchaj. Jak przyjdzie ojciec to zobaczysz. Od gówniaka mówi się nam jaką trzeba być żeby się podobać/dostosować. Stroi w falbaniaste sukienusie, czesze mięciuteńkie włoski i upina fantazyjne warkoczyki. Im piękniejsza falbana, im gęstsze włosięta tym większa szansa, że jakiś Staś czy Franek da nam dotknąć swój samochodzik czy pobawić się foremkami. Staś i Franek, ze smarkiem do pasa, umorusani piachem i gównem. Ja muszę uważać, żeby nie zabrudzić falbanusi, żeby piaseczek mi nie wszedł do sandałka. No kurwa! Od dziecka uczy się nas pojmowania świata na zasadzie ładny/brzydki, użyteczny/bezużyteczny, chłopiec/dziewczynka. Oczekuję się od nas, że na pełnym automacie wejdziemy w z góry przyjęty schemat, powtarzany w naszych rodzinach od pokoleń.
20 lat póżniej…
Szykuję się na randkę już chyba piątą godzinę, 34 raz myje dupę i gole pachy. 68 raz próbuję se zrobić perfekcyjną kreskę na oku, ale ręce mi się trzęsą z rozemocjonowania. I cały czas dopytuję samą siebie: „czy mu się spodobam, czy będzie zadowolony, czy mu będzie fajnie?”. W końcu rozumie się samo przez się, że jeśli jemu będzie fajnie, to mi też. Zero zastanowienia i refleksji z mojej strony na temat tego, czego JA potrzebuję, co lubię jaki i kiedy. Idę przecież zadowalać a nie siebie zadowolić. Wracam oczywiście niezadowolona… zamiatam pod dywan. I tak setki razy (no co najmniej z tuzin). I nawet nie obwiniam tego biednego Stefana (dajmy na to), który przed spotkaniem nawet nie pomyślał o tym, żeby umyć dupę, nie zgolił ani jednego włosa nigdzie, nigdy, gaci nie zmieniał chyba od tygodnia. Ale jakie to ma dla niego znaczenie? Moje czyste gacie to jego sukces a moja porażka. I taki Stefan jeden po drugim przychodzi i odchodzi, ale zawsze dochodzi. Ja dochodzę jedynie do bardzo przykrych wniosków.
Dbając o siebie tak obsesyjnie zupełnie się zaniedbałam. Jednak to wszystko nie jest do końca winą Stefana. On w gruncie rzeczy powiela te same schematy, które zostały w niego wtłoczone jeszcze w piaskownicy. Jak dają to bierze, jak nie to nie (w najlepszym wypadku). A czy to przypadkiem nie jest moją rolą jako kobiety, a przede wszystkim jako człowieka, żeby usiąść z tym Stefanem i po prostu mu wytłumaczyć jakie mam potrzeby, żeby podzielić się z nim moim konceptem miłości i seksu. Czy to nie jest mój obowiązek w stosunku do samej siebie? Jeżeli nie będzie mu to odpowiadało, obydwoje wiemy gdzie są drzwi. Dlaczego z taką łatwością przychodzi mi określanie swoich potrzeb w nieseksualnych relacjach społecznych, w pracy, domu, szkole, a w łóżku zachowuje się jakbym była częściowo ubezwłasnowolniona?
Wielokrotnie nazywano mnie bezwstydnicą. A ja przecież mam w sobie ogromne pokłady wstydu. Wstydzę się mówić o sobie, wstydzę się swoich potrzeb, a wreszcie wstydzę się swojej seksualności.
Zupełnie niepotrzebnie.