Skłamałam, śpiewała dawno, dawno temu Edyta Bartosiewicz. Artystka o niesłychanej wrażliwości. Trochę zapomniana, trochę niedoceniana. Wypromowana pod koniec lat 90. piosenkarka z przeciętymi na pół brwiami, odstająca od całej rzeszy polskich gwiazdeczek wzrusza mnie do dziś. Wzrusza mnie w chwili pisania tego tekstu. Dlaczego? Może, dlatego że od lat buduję siebie na kłamstwie.
Nie dowiesz nie dowiesz nigdy się, co prawdą co prawdą a co kłamstwem jest. W końcu jak mówi fenomenalny RuPaul „urodziłaś się naga, reszta to drag”. Zakładamy na siebie kolejne warstwy ubrań. Swoją garderobę budujemy na bazie obserwacji i doświadczeń. Naśladujemy najpierw najbliższe otoczenie, później – całe szczęście – przychodzi z pomocą kultura. Chociaż na końcu i tak stajemy się tylko kopią, kopii i to z mocno przypudrowaną gębą. Frankensteinem pozlepianym z fragmentów podpatrzonych wzorców. I nim cokolwiek teraz ci powiem, najpewniej znów zmyśliłam to sobie. Muszę nieskromnie przyznać, już w szkole normy społeczne, etyczne i moralne przyswoiłam na tyle, że w dorosłości koleżanka uwierzyła w istnienie mojego sekretnego zeszyciku z narysowanymi wyrazami twarzy i stosownymi do sytuacji reakcjami. No co? Chciałam być dobrą córką, fajną siostrą, najlepszą dziewczyną, może nawet żoną i matką, a to wymaga strategii, elastyczności, znajomości konwenansów i odgrywania, skrojonych na miarę kreacji społecznych. W końcu kluczem do happy endu, tj. miłości, związku, normalności oraz akceptacji są małe kłamstewka, gierki, teatrzyki oparte na powielanych przez pokolenia scenariuszach. Cel, którym jest MIŁOŚĆ najłatwiej zdobywa się poprzez dostosowanie się / upodobnienie do drugiej osoby, zwłaszcza wtedy, gdy we własnym mniemaniu, bycie sobą to za mało. Człowiek bez właściwości z lekkością przywdziewa najróżniejsze maski. Gdybym dostawała złotówkę za wypowiedziane w moim kierunku słowa typu: „tylko ja Cię rozumiem, jesteśmy tacy sami”, byłabym dzisiaj w zupełnie innym, prawdopodobnie lepszym miejscu. Każdorazowo, gdy moi partnerzy odbijali się we mnie jak w lustrze, pojawiało się poczucie winy i wkurwienie. Dlaczego? Ponieważ każdorazowo wyczuwałam w sobie fałsz. Mówiłam słowami, których nie rozumiałam, nie czułam, a jednak dobrze znałam – pewnie z filmów i książek ukochanej Jane Austin etc.
Skłamałam ot tak całkiem niewinnie, byś chwilę był mój byś tylko był przy mnie. Wchodząc w relację z niższej pozycji byłam gotowa dokonać całkowitej akulturacji. Wcielałam się w coraz to inne role. Robiłam rzeczy, na które nie miałam ochoty – w końcu jak nie ja, to inna. Brnęłam w to i brnęłam aż sama zaczęłam wierzyć, że tak właśnie być powinno. Nigdy nie przeszkadzało mi, że zawsze dzwonię pierwsza, przekonywałam się, że lubię dawać, nie dostając nic w zamian. Stałam się Matką Teresą, która sens odkryła w służbie innym oraz swoim cichym poświęceniu. Jeśli jednak mieliście okazję zapoznać się z badaniami Geneviève Chénard czy książką Christophera Hitchensa, zapewne wiecie, że Matka Teresa miała swoje ciemne oblicze. Chęć pomocy innym, a realne jej niesienie to dwie różne rzeczy. Chorzy potrzebowali leków przeciwbólowych i jednorazowych strzykawek, a dostawali miłosierdzie Matki Teresy, która w ich bólu widziała szlachetność i oddanie najwyższemu. A chyba się ze mną zgodzicie, że w cierpieniu ani sensu ani tym bardziej szlachetności nie ma. Skala moich działań jest oczywiście nieporównywalna. W końcu nie mam ukrytych na kontach setek milionów, a cały świat nie wierzy w moją dobroć. Cały świat ma mnie w dupie. Z urodzoną w Macedonii albańską zakonnicą łączy mnie jedno – obie wierzyłyśmy, że obrane przez nas strategie były dobre. Czy Matka Teresa karmiła swoje chrześcijańskie ego kosztem podopiecznych? Nie wiem. Wiem, że ja traktowałam ludzi instrumentalnie, karmiąc swoje ego toksycznym, miłosnym altruizmem. Być może dlatego rozpadł się jeden z najważniejszych w moim życiu związków. Być może dlatego nowo poznani faceci wchodzą mi na głowę. Być może dlatego jest we mnie tyle gniewu. Być może dlatego chce mi się ryczeć i krzyczeć, ale wiecie co? Nikt nie chce słuchać krzyczącej i ryczącej z gniewu kobiety. Rycząca i krzycząca z gniewu kobieta to frustratka, histeryczka, wariatka.
Hipotetyczna, niehipotetyczna sytuacja. Poznaję chłopaka, jest super. Taki interesujący, mądry, fascynujący. Czytam wszystkie książki, które on czytał, słucham jego playlisty na spotify, którą oczywiście jestem zachwycona – mimo, że hip-hop to nie do końca mój klimat – jednak teraz dopiero kumam o co w tym wszystkim chodzi. Zamieniam glany na airmaxy, czeszę włosy, golę cipkę i znów robię makijaż. Do tego kilka kilogramów w dół i będzie ok. Oczywiście nie jest ok. Idziemy na dwie, trzy randki i chyba mu się podobam, ale nie chcę ryzykować. Zaskakuję go niespodziankami, spędzamy czas zawszę na 100% i zawsze tak jak lubi. Za każdym razem staram się wyglądać lepiej, nie mówić za dużo, nie gestykulować, zawsze się uśmiechać. Czuję, że muszę się wykazać. Czuję, że jeśli zwolnię, czar pryśnie. Czuję, że jeśli zwolnię, znudzi się mną tak, jak znudził się poprzedniczkami. W końcu gdzieś tam jest jakaś kolejna i kolejna i kolejna dziewczyna, która ma coraz to większe cycki i coraz to mniejszy tyłek. Pierdolone FOMO. Idziemy do łóżka. Pozwalam mu spuścić się do buzi, szczypać sutki, lizać stopy. Mówię, że uwielbiam seks analny i oczywiście, że ma ślicznego kutasa. Chłopak, rzeczywiście wykazuje większe zainteresowanie, podoba mu się ta postać, no właśnie, postać stworzona na potrzeby tejże jednostkowej sytuacji. Inspiracje: słodka Little Caprice „jak obciągasz chłopakowi, zawsze patrz mu w oczy, zawsze patrz w oczy”, wczesna Sasha Grey „Gghagg ggagh ggagh”. Po wszystkim przestaje się odzywać. W końcu seks nic nie znaczy, jesteśmy wyzwoleni i niczego sobie nie obiecywaliśmy. Bliskość, emocje, uczucia to słabość, zbyteczny relikt z czasów naszych starych, którzy potrzebowali tego, żeby móc w ogóle pobzykać. Vive la révolution!
Gdyby wiedział, że moją ulubioną książką jest Anna Karenina, że do końca życia mogłabym słuchać wyłącznie Davida Bowiego i Loue Reeda, że z seksu najbardziej lubię przytulanie, a to jak wygląda jego kutas w ogóle mnie interesuje, bo lubiłabym go wbrew wszystkiemu i za wszystko, to myślicie, że polubiłby mnie w ten sam, bezinteresowny sposób? Już sama w swych kłamstwach gubię się.
Ten post ma 2 komentarzy
Wzruszył mnie te wpis niesamowicie.
Widzę w nim siebie z dawnych czasów. Którą czasem jeszcze jestem, ale staram się walczyć z tą moją stroną. Z tą słabością wnikania w kogoś i zmieniania się, by zadowolić czyjeś gusta.
Prawdziwą wolność odnajduję w sobie. Tylko i wyłącznie.
Prawdziwą wolność poczułam dopiero wtedy, gdy przestałam zakładać maski. Gdy stanęłam naga sama przed sobą. I tak się zachwyciłam, że przestałam pragnąć być inna.
Czasem jednak pragnę. Gdy widzę swoje wady, złe strony. Jednak teraz próbuję je zaakceptować.
Ps. Dopiero w momencie, gdy stałam się „naga” znalazłam kogoś, kto tę „nagość” akceptuje. Nawet z moimi wadami.
Dzięki kochana za miłe słowa!!!