Niewątpliwą rolę odegrał tu fakt, że pełnometrażowy film zrealizowano przy mikrobudżecie – niewielkim nawet jak na amerykańskie kino niezależne – kamerą z iPhone’a, używając naturalnych umiejętności nieprofesjonalnych aktorek. Czy to jednak wystarczyło, żeby, mogłoby się wydawać, hermetyczną i dość kontrowersyjną historię dwóch transseksualnych prostytutek poszukujących rzekomo niewiernego chłopaka-dilera jednej z nich wywindować do takiej sławy w alternatywnym obiegu?
Trzeba może spojrzeć na jeszcze jeden aspekt, który nadał filmowi niezwykłej świeżości i niepowtarzalności, okazuje się bowiem, że Baker nakręcił obraz stający w poprzek wszelkim współczesnym kanonom reprezentowania – co tu dużo mówić – wyjątkowo stygmatyzowanej mniejszości. Mandarynka nie jest ani transfobiczną historią o zdeprawowanych miejskich śmieciach, ani liberalną dobranocką o cierpieniach i szlachetności prostytuujących się transkobiet. Mandarynka jest utrzymaną w ich humorze, opowiedzianą w ich języku historią o ich perypetiach. Czy domagają się naszego uznania? Nie – bo kochają swój status zagrażającej normie mniejszości. I nie będą za to nikogo przepraszać.
Film Bakera uruchamia cały zestaw estetycznego języka związanego nie tyle z kulturą LGBT, co ściślej, z tradycją queeru. Bohaterkom Sin-Dee i Alexandrze bliżej do bohaterów obrazującego nowojorską kulturę wywrotowych balów nizin społecznych filmu Paris is Burning niż do dzisiejszych gejów i lesbijek walczących o prawo do małżeństwa, własnego domku na przedmieściu, dzieci i psa. Nie oznacza to, że dążenie do normy jest wyśmiewane – chodzi raczej o ukazanie, że nie wszyscy ani mogą, ani chcą się w niej mieścić. Służy temu właśnie szczególny język wyrazu, którym posługuje się Baker – monumentalizowane obrazy głównych bohaterek, przeszczepianie do filmu ich naturalnego, wulgarnego, ale jednocześnie szalenie kreatywnego żargonu, utkanie opowieści z luźno powiązanych wątków, między którymi zasada przyczyny i skutku nie zawsze działa. Czasami przypominający trapowy teledysk film odzwierciedla przegięcie głównych bohaterek, które z całą premedytacją kreują sceniczne persony każdym krokiem postawionym na obskurnych rubieżach West Hollywood, w słownych potyczkach, które toczą w trakcie obławy na dilera Chestera – jakby w świadomości, że w tym ironicznie potraktowanym, wielopiętrowym fałszu ukazuje się w końcu jakaś prawda na ich temat.
Ciekawie wypadają tutaj klasyczne pojęcia używane w opisie relacji widzów z filmem. Jednym z nich jest znany proces projekcja-identyfikacja, który miałby polegać po pierwsze, na rzutowaniu własnych pragnień i lęków na obrazy filmowe, i po drugie, na silnym sympatyzowaniu z jednym lub kilkoma bohaterami, którego emocje i przeżycia widz zdaje się podzielać. W Mandarynce cały ten mechanizm się zapada – co prawda za pomocą sugestywnej reżyserii Bakera pozostającego w bardzo bliskiej relacji z portretowanymi bohaterkami zdecydowanie kibicujemy Sin-Dee i Alexandrze, ale trudno tu raczej mówić o jakiejkolwiek formie identyfikacji. Film, przeciwnie, co rusz nam przypomina, że jest sztucznym owocem pewnej obrazowej konwencji – stylistyka, w jakiej Mandarynka jest utrzymana, jest tak rażąco nieprzezroczysta, zwracająca na siebie uwagę, że trudno choćby na moment ulec iluzji, że absurdalna fabuła dzieje się naprawdę. Czy to znaczy, że jako odizolowani od świata filmu widzowie pozbawieni jesteśmy wszystkich emocji? Nie. Także w tym miejscu Mandarynce udaje się odwrócić na lewą stronę nasze kinowe przyzwyczajenia. Zwiększenie dystansu od świata przedstawionego w filmie jest przecież strategią… queerową! Na nabieraniu odległości od pierwotnej historii opiera się przecież na przykład queerowanie klasyki filmowej – jak długą drogę trzeba w końcu pokonać, żeby Czarnoksiężnika z krainy Oz Victora Fleminga odczytać jako lesbijską fantasmagoryczną alegorię. Poprzez akcentowanie własnej umowności, puszczanie oka do widza Mandarynka sama się queeruje, jest nieposłuszna wobec tego, czego standardowo wymagamy od filmu, krnąbrnie nie spełnia naszych oczekiwań, nie wpisuje się w gotowe interpretacje. Ale oferuje za to o wiele więcej, niż moglibyśmy początkowo chcieć.
Mandarynka nie tylko opowiada więc o queerowych bohaterach, ale przede wszystkim sama jest filmem z ducha queerowym. Baker nie instrumentalizuje swoich bohaterek, żeby przekazać progresywną czy konserwatywną treść. Raczej pozwala im opowiedzieć o sobie własnym językiem. Wpisuje się tym samym w pokaźną tradycję queerowych filmowców – żeby wymienić chociażby klasyka Johna Watersa – którym udało się nie powielać w obrazach spojrzenia większości patrzącej na mniejszość, a oddać spojrzenie dobiegające z samego jej wnętrza. To też właśnie chyba udziela się nam, widzom – niezależnie, jakie miejsce na tej osi zajmujemy.