Nic nie musisz, możesz wszystko. Rozmowa z Krystyną Lamą Szydłowską

Nie mogłam wyjść z wrażenia, że rozmawiając o tańcu i roli ciała w tej praktyce, mówimy o cielesności w ogóle – że to, co Lama przekazuje swoim uczniom i uczennicom na zajęciach można by z łatwością wykorzystać w innych sytuacjach wymagających od nas cielesnego zaangażowania. W sytuacjach seksualnych i sensualnych, w każdego rodzaju bliskości – fizycznej, emocjonalnej czy nawet intelektualnej, w procesie wyznaczania granic sobie i innym, poszukiwania pewności siebie, w odnajdywaniu miejsca dla troski o tandem jakim jest ciało i głowa. To była rozmowa o konsensualności, przyjemności i odkrywaniu swojego ciała, które mamy tak blisko, a nadal poświęcamy mu za mało czasu. O tańcu (i nie tylko) rozmawiałam z Krystyną Lamą Szydłowską – performerką, choreografką, tancerką, animatorką kultury i pedagożką tańca. 

Pierwszy kontakt z tańcem traktujesz jako naturalny odruch?

Zaczęłam się tym jarać jako dziecko. Na początku balet klasyczny, miałam wtedy 6 lat. Od tamtego momentu taniec jest obecny w moim życiu – na różnych etapach różne formy przybiera. Jako nastolatka zaczęłam ten balet z kolei nienawidzić – przybieranie na wadze, cycki, dupa, nagle przestajesz być tym chudym szczupakiem. Okazuje się, że jestem dziewczyną, która ma prawie metr osiemdziesiąt i jestem najwyższa ze wszystkich, za długa na wszystko. Zaczynam dostawać same role męskie, w brzydkich spodniach, a nie zwiewnych, pięknych paczkach jak inne koleżanki, które są małe i im to lepiej wychodzi. To był etap nienawiści do tego co robię.

Potem zaczęliśmy pracować m.in. z Januszem Orlikiem. Przyjeżdżał do nas z bardziej zachodnią, otwartą myślą o ruchu. Dla nastoletniego dziecka to było „ŁAŁ, można inaczej…”. Dostałam wtedy pierwszą szansę zrobienia solo – miało tytuł Not perfect. Miałam wtedy chyba z 16 lat i miałam taką koszulkę z napisem I’m not perfect but some parts of me are excellent, z mamą ją sobie wtedy kupiłam. Stwierdziliśmy, że w ogóle nie szukamy perfekcji i solo zrobiło się o tym jak bardzo chciałam być baletnicą, a jak bardzo się do tego nie nadaję.

Janusz dużo pracował ze mną na improwizacji i to solo zostało bardzo ułożone pod moje ciało, pod to co wtedy w moim ciele było. I to dla wszystkich był szok, bo pojechałam z tym solo na jakiś konkurs i po raz pierwszy w życiu nikt [z naszej szkoły] nie dostał nagrody oprócz mnie: drugą nagrodę w kategorii taniec współczesny. Po raz pierwszy w życiu wtedy dostałam jakąkolwiek nagrodę, a zawsze to były inne dziewczyny-faworytki. One wszystkie w pięknych paczkach, a ja w za dużych męskich spodniach na szelkach i białym męskim podkoszulku, takie spodnie od garnituru jak beczka po prostu wiszące… (śmiech) Znaczy to brzmi teraz strasznie nostalgicznie, ale tak to właśnie było – że ja w spodniach za piątkę z lumpa, a one w tych paczkach za ileśtamset złotych. A jednak to mi się udało. Pamiętam, że to było mocne dla mnie przeżycie: zdałam sobie sprawę, że ja dalej mogę tańczyć, ale nie muszę wcale w ten sposób w jaki mi się wydawało, że muszę.

Zostałaś w improwizacji od tamtego czasu?

Bardziej poszłam w taniec współczesny. Tam jeszcze chodziłam przez chwilę, ale później zaczęłam szukać opcji tańca współczesnego. Tu, w Poznaniu zaczęłam działać bardziej z tańcem współczesnym, co było śmieszne… Z jednej strony to zaczęło być coś co mnie interesuje dużo bardziej jeśli chodzi o wykorzystanie ciała, ruch, motorykę. To nie są już te klasyczne baletowe rzeczy. Ale z drugiej strony – to dalej było zamknięcie w formie. Na początku ja się bardzo chciałam w te formy wpasować, bardzo miałam wrażenie, że „tak, to jest to, ja tego szukam”, że to jest to coś innego. Dość szybko zaczęło się okazywać, że nie tędy droga dla mnie, że jednak praca w tak zamkniętej formie jaką jest taniec współczesny to jest po prostu wtłaczanie się w jakiś kolejny schemat, niekoniecznie działa. Ale zaczęłam się też otwierać na coraz więcej rzeczy – na kompozycję i techniki tańca. Zaczęłam odkrywać dlaczego niektóre rzeczy bardzo mi się nie podobają. Przestałam się obrażać na rzeczy na zasadzie „to jest niefajne, bo tego nie umiem” tylko zaczęłam stwierdzać, że „ok, mogę się tego nauczyć, ale co mi to da, jak bardzo interesuje mnie rozwój w tę stronę lub nie”.

Sonia Firlej

Mało kto powie, że umie tańczyć. Jednak ludzie tańczą, biorą w tym udział, chodzą na imprezy, jakoś tym ruchem próbują wyrazić pewne rzeczy. Zastanawiam się, gdzie dla Ciebie leży różnica? Gdzie Ty jako profesjonalna tancerka znajdujesz energię, inspirację, impuls, który przenosisz na ciało i czym to się różni od takiego „codziennego” tańczenia?

To ja zrobię w tym co mówisz krok w tył, bo uważam, że słowo taniec w naszej kulturze jest strasznie zamkniętym słowem. W naszym obszarze kulturowym wiąże się z jakąś umiejętnością, nie jest wolnym słowem. Musisz do tego coś dodać, na przykład „taniec wyzwolony”.

Jak zaczęłyśmy z Zosią [Tomczyk] organizować w Poznaniu jamy (jam session – przyp.) jako Kinestrefa chciałyśmy się spotykać, praktykować ruch otwarty, taniec otwarty, coś co nie wynika z tego, że musisz coś umieć, tylko że wystarczy, że przyjdziesz, podzielisz się obecnością i poprzez tę obecność możesz zdobyć umiejętności. Odkryłam, że jest strasznie dużo osób [ze środowiska tanecznego], które chcą to robić – ale, co jest najśmieszniejsze, też nie wiedzą jak. Ta forma otwarta nie jest zupełnie inkluzywna, musimy ustalić jakieś zasady. I my się też same tego uczyłyśmy – funkcjonowania otwartej przestrzeni, zasady funkcjonowania jamu.

Wtedy zaczęłam prowadzić zajęcia i miałam bardzo dużą rozkminę nad tym jak te zajęcia nazwać, żeby ludzi nie odstraszyć – stąd powstała nazwa Ruch Kreatywny. I co? Dużo więcej facetów zaczęło przychodzić na zajęcia: na żadnych zajęciach z nazwą „taniec” nie widziałam tylu facetów co na zajęciach z nazwą „ruch”. Naprawdę, to było w ogóle ciekawe zjawisko, że na wszystkich zajęciach tanecznych jednak stereotyp jest taki, i jeszcze ciągle jest to nieprzewalczone, że jest więcej dziewczyn, faceci są jakimś ewenementem. A u mnie momentami było tak, że miałam ponad pół grupy męskiej.

Na vogue’u zaczyna być więcej kolesi niż dziewczyn.

Tak.

Przy okazji Generatora Malta brałam udział w jednym takim jamie i bardzo szybko się zorientowałam, że nawet jeśli chcę sobie płynąć, to narzucam sobie z zewnątrz oczekiwania: wymyślam, co osoba organizująca chce zobaczyć.

Mnie tam akurat wtedy nie było, to Zosia robiła. Ale na przykład jak ja robię wprowadzenia od paru lat do jamów, które organizuję, to mam kilka zasad, które zawsze bardzo mocno młócę i uważam, że one dają wolność. Jedna z nich to jest nie oceniaj, nie będziesz ocenianym – to dotyczy naszego wewnętrznego krytyka: że jeżeli przestaniesz oceniać siebie i oceniać ruch, który do ciebie przychodzi, to dopiero jesteśmy w momencie, w którym możemy zacząć gadać. Bo jeżeli ciągle masz włączonego tego wewnętrznego krytyka, który tobie mówi „Machasz ręką, co? Fajnie? Pomachaj se jeszcze. Może teraz nogą? Hmm, świetny taniec”. I on tam jest, nie, u wszystkich. Nie pozbędziemy się tego od razu, ale można mu powiedzieć „Tak, macham ręką, i co? Będę machać dalej”. Spróbować sobie z tym jakoś popracować, bo, niestety, dużo mamy w sobie tych wewnętrznych blokad. I jak zdamy sobie z tego sprawę, to zauważymy, że mój problem nie polega na tym, że ja porównuję się do innych, którzy tańczą lepiej. Mój problem polega na tym, że ja się porównuję;moim problemem zaczyna być tylko i wyłącznie ocena, którą tylko ja sobie generuję.

Inna rzecz: nic nie musisz, możesz wszystko. Jak będziemy się zmuszać i mówić sobie „przyszłam na jam i teraz muszę coś robić, trzeba” – z tego momentu też nic nie zrobisz, bo masz znowu młóckę w głowie, tylko w inny sposób. Już nie, że się oceniasz, ale znowu się pałujesz. Jeżeli podejdziesz do tego na zasadzie „ok, nie muszę – mogę; przyszłam tu, więc chcę; nawet jeżeli mam dzisiaj najgorszy okres życia i mnie boli brzuch”. Może ten ból brzucha będzie dla mnie inspiracją – żeby go sobie rozmasować na przykład.

Kolejna: nie można się zbytnio ograniczać, ale nigdy nic na siłę. Nie bój się wyjść ze strefy komfortu, nie bój się ludziom proponować, ale nigdy nie rób tego w sposób siłowy. Dojdź do granicy, sprawdź jak tam jest, ale jeśli czujesz, że dziś jest ciężki emocjonalnie dzień albo na przykład jest niesprzyjająca pogoda (to też jest czasem ważny powód!), to nie musisz tej granicy przekraczać na siłę. Powąchaj ją, ale jeżeli dzisiaj nie jest moment by pójść krok dalej, zostań gdzie jest tobie ok. Bo, niestety, jest potrzebna mobilizacja, jest potrzebne spięcie – ale ono musi wynikać bardziej z ciała i mięśnia, i z tego, że wiesz jak z nim pracować, ale żeby pracować z ciałem, musisz rozluźnić umysł. Musisz sobie do tego ciała przez ten umysł wejść. A te wszystkie czynniki, o których teraz powiedziałam, to są czynniki, które spinają ciebie już na poziomie umysłu, już na poziomie głowy i nie pozwalają ci wejść w ciało, bo będziesz cały czas w głowie.

Inna rzecz: zawsze mówię, że możesz zaproponować każdemu wejście w interakcję, wejście w kontakt, wejście w dotyk, ale pamiętaj, że zawsze możesz powiedzieć „nie” – nieważne czy podejdziesz do każdego na jamie i wszyscy ci odmówią, dalej możesz proponować. Ale też nie jest ważne ile osób do ciebie podejdzie i będzie ci proponowało, jeżeli dzisiaj nie chcesz, możesz 50 razy powiedzieć „nie”. Nie powinno cię to zniechęcać do dalszego proponowania, ani ciągłe propozycje nie muszą cię wcale namówić do tego, że dzisiaj w końcu z kimś zatańczysz. Ale ja zarówno mam prawo ci to proponować, jak i mówić „nie”.

Piotr Jaruga

Wiele rzeczy sobie przekładałam na motyw konsensualnego z samym sobą i z innymi funkcjonowania na poziomach cielesnych, a tutaj jakby już mi się nie kleją te rzeczy. W sensie: jak raz słyszysz „nie” to może nie próbuj dalej.

Ale to nie o to chodzi, że „nie próbuj dalej” – bo idziesz do innej osoby. Oczywiście, jeżeli raz usłyszysz „nie” na jamie od jednej osoby, to nie będziesz próbować dalej z tą osobą. Ale to „nie” od jednej osoby nie powinno cię zniechęcić do pójścia do kogoś innego. Bardziej o to chodzi. W przestrzeni jamu mamy wiele osób, może być tak, że ja chcę dzisiaj z kimś tańczyć, ale ty akurat nie – ale przez to, że nie zniechęcę się twoją odmową, to nie będę się bała zaproponować komuś innemu kto być może powie „o, fajnie, zróbmy to razem, potańczmy”.

Myślę, że taką mega ważną kwestią jest możliwość zaufania, że każdy dba o swój komfort. I to jakby się bardzo wiąże z tym co powiedziałam przed chwilą: mianowicie, że jeśli ja tobie coś proponuję, to ja ufam, że ty nie będziesz robić nic na siłę przeciwko sobie, że przekroczę jakieś twoje granice. To jest mega ważne, także w stosunku do samego siebie, ale też bardzo ciężkie. Jesteśmy asertywni w stosunku do innych, ale jest problem z tym, żeby wykształcić tę asertywność do samego siebie. Żeby znaleźć ten moment, w którym może nie muszę czegoś robić albo rozpoznać w ciele, że to nie jest ten czas.

Zwłaszcza, że jest przyzwyczajenie bycia uprzejmym. Byle tylko komuś nie zrobić przykrości.

Tak, byle tylko komuś się nie zrobiło przykro, byle komuś nie było źle… A gdzie jestem w tym ja? No i tu kulturowo już co? Egoizm.

Zdrowy egoizm, tak jak zdrowa paranoja, jeszcze chyba nikomu krzywdy nie zrobiły.

Każda skrajność jest zła. To znaczy zła… Ekstremalna. Każde ekstremum jest jakimś odchyleniem, teraz pytanie jak możemy balansować. I dla mnie podstawową wartością, którą moim uczniom powtarzam – to jest akurat wyciągnięte prosto z książki o psychologii w procesie –  jest metaumiejętność braku zmian. I ona polega na tym, że jeżeli chcesz dokonać jakiejkolwiek zmiany, nie możesz negować stanu obecnego. Czyli, na przykład, nie podoba mi się moje ciało w takim stanie w jakim ja mam je teraz, to żeby móc cokolwiek z nim zrobić muszę zacząć z poziomu akceptacji. Muszę je najpierw zaakceptować dokładnie takim jakie jest i dopiero jak je zaakceptuję, w zgodzie z nim mogę zacząć współpracować. I wtedy ta praca z nim przyniesie mi jakiekolwiek efekty. Bo jeżeli moja motywacja do pracy z sobą, czy z ciałem, czy ze stanami będzie wynikać z tego, że tak bardzo nie chcę być taka jak jestem teraz, to jaka będzie moja motywacja jak zacznę być taka jak mi się wydawało, że będę? Albo czy kiedykolwiek będę taka jaka chciałabym być?

Czyli mamy tendencję do przykrywania rzeczy, a ten trzon dalej tam jest.

I on nie zniknie. Stąd też zmiana myślenia o tym jak powinny wyglądać baletnice czy tancerki, to wszystko się bardzo zmieniło, bo zaczęto pracować z ciałem, które jest akceptowane, a nie z ciałem, które musi być perfekcyjnym narzędziem. Ciało zaczęło być w pewnym momencie tematem samym w sobie.

Dalej jak się ogląda jakieś obrazy to te baletnice pozostają w formie… Teraz na Nowych Horyzontach widziałam film Girl o transseksualnej osobie, która jest baletnicą i ciężko przechodzi proces bycia w dziewczęcym stadzie i ciele nienormatywnym.

W szkołach baletowych to cały czas jest temat, bo to cały czas są bardzo zamknięte formy. I ja nie powiem ci, czy to jest złe czy dobre, nie wiem. To jest taka forma. Niektórzy się w niej odnajdują, kochają ją, a niektórzy nie, jak ze wszystkim. Najgorzej jak pojawia się jakiś rodzaj przemocowości.

A czy w tańcu współczesnym też odnajdujesz jakieś elementy dyscyplinowania porównywalne do tego co się dzieje w balecie?

Oczywiście, że tak. Jest multum technik tańca współczesnego, które są jakąś formą. Marta Graham wymyśliła sobie inną, bardziej uziemioną. Wszystko się zaczyna troszeczkę w ciele przesuwać, być bardziej kanciaste, mniej płynne, ale to dalej jest jakiś zbiór elementów do wypełnienia przez ciało… Jak zaczynałam prowadzić zajęcia to zderzałam się z takim myśleniem, że żeby zacząć improwizować trzeba umieć tańczyć, że i tak zawsze będziesz improwizował z tego co umiesz. No tak, ale co to znaczy „co umiem” i czym jest „umiejętność”. Mamy tak dużo tych form, jesteśmy tak wyedukowani, że nie umiemy z nich wyjść. Trzeba się wręcz oduczać. Mamy coś zauczone w ciele zupełnie niepotrzebnie. Ciało przestaje być neutralne i móc wchodzić we wszystko, bo w coś weszło za bardzo. Moim pierwszym założeniem podczas Ruchu Kreatywnego było przeprowadzenie eksperymentu: czy nie ucząc ludzi tańczyć, uczę ich improwizować. No i okazało się, że to totalnie jest możliwe. Że ludzie, którzy nigdy nie tańczyli wcześniej, którzy nie mają super tanecznych ciał, wiesz, wyćwiczonych, totalnie mogą być super improwizatorami, mogą super wchodzić w zadania improwizacyjne. A z czasem łącząc to z różnymi praktykami ruchowymi – bo oczywiście nie było tak, że my tylko działaliśmy na impro, ale też uczyłam ich tego jak pracuje ciało, jak z ciała korzystać na swoją korzyść, jak nie robić mu krzywdy, jak pracować z wysiłkiem, jak pracować z oddechem, żeby nam też pomógł w momentach kryzysu… Miałam też osoby, które przychodziły do mnie na zajęcia i ja zawsze mówiłam „jeżeli masz w tym momencie dość to możesz po prostu wyjść, ja się nie obrażę, jak kiedyś wrócisz to będzie fajnie”. Miałam wielokrotnie takie sytuacje, że ktoś w połowie zajęć mówił „to mi już dzisiaj wystarczy” i wychodził. Bo dochodził do swojej granicy – bardziej nawet w głowie niż w ciele. Często to przekraczanie granicy na siłę i zostawanie gdzieś wbrew sobie za długo powoduje to, że zaczynamy coś źle konotować. Zamiast pójść na godzinę zajęć, skorzystać z niej maksimum i stwierdzić „ok, następnym razem może wytrzymam dłużej” i pójść sobie z uśmiechem do chaty, to zostajesz na tę drugą godzinę, bo za nią zapłaciłaś albo cokolwiek, i ta druga godzina ci niszczy obraz wszystkiego, bo to już jest dla ciebie za dużo.

Maciek Rukasz

To jest dużo materiału myślowego do przetworzenia w głowie: połączenia ciała z umysłem…

Zwłaszcza, że ludzie do nas dołączali w trakcie. Ja już byłam w procesie, tańczymy od miesiąca-dwóch, od roku. I ja zawsze mówiłam „przykro mi, ale to ty jesteś odpowiedzialny/odpowiedzialna za dostosowanie do siebie ilości i wytrzymałości, bo jesteś w swoim ciele i musisz mnie poinformować gdzie jest twoja granica – ja ci mogę pomóc ją rozpoznać”.

Z moją przyjaciółką ostatnio się zastanawiałam, czym to co robię różni się od jakichś ezopraktyk. Niektórzy przychodzili do mnie z pięciu rytmów czy innych zajęć, mówili, że odnajdują u mnie podobne wartości. Ja uważam, że jak pracujesz z ciałem musisz mieć pewien stan umysłu, w sensie otwartość. I możesz przez ciało przemielić sobie swoje rzeczy, swoje problemy psychiczne, swoje blokady. Moi uczniowie w pewnym momencie zaczęli się śmiać, że to co mówię to są „lamasutry”. Że przekładają na życie to co mówię w kontekście pracy z ciałem. Takie „Laminarium” (śmiech). Ja mówię: zajebiście, jak chcesz, zabierz to ze sobą z sali na życie, proszę bardzo. I tak to działa – zabieraj te rzeczy z sali na życie, ale nie przynoś życia na salę. Ja nie jestem terapeutką. Może kiedyś, nie wiem. Trochę życie zostawiasz za salą i wchodząc w te praktyki ruchowe możesz się skupić na byciu tylko tu i teraz. Nie musisz wszystkich rzeczy i całego tobołu emocjonalnych, ciężkich doświadczeń wnosić. Bo z tego by się zrobił jakiś emocjonalny hardcore po prostu. Otwarcie mówię: „nie jestem waszym terapeutą, wiem, że wszystko jest połączone – to jak się dzisiaj czujesz, czy się pokłóciłaś z chłopakiem czy z dziewczyną, to ma wpływ na to jak ci się będzie dzisiaj tańczyło. Ale naucz się sobie to transformować na ruch. To wszystko jest wrażliwość i emocje. Ja żeby móc tańczyć i wychodzić na scenę, muszę się podpinać do swojego emocjonalnego umysłu i z nim pracować. Tylko, że on musi być sprawny, żebym ja mogła z nim pracować, a jak będę ciągle go rozbebeszać, to nie będzie sprawny. Czasem trzeba po prostu stwierdzić „to nie jest czas na taplanie się w smutku”. I stwierdzić „ok, to se pójdę popłaczę w chacie, teraz se ponapierdalam”, nie?

Miałam takie sytuacje – bo ja często też rozmawiam na zajęciach, mamy takie ćwiczenia, improwizacje i potem się ich pytam jak było, co im to zrobiło w ciele – miałam sytuacje, kiedy ludzie byli otwarci, bardzo ekstrawertyczni, i zaczynali opowiadać bardzo emocjonalnie, trochę się zaczynało robić kółko terapeutyczne. To jest wszystko ok, jak bardzo chcesz, masz taką potrzebę mogę z tobą o tym porozmawiać po zajęciach, ale to nie są ludzie, którzy muszą nosić ciężar twoich traum. Oni nie po to tu przyszli, żeby to tutaj teraz wywalać na forum.

Obciąża cię to też odpowiedzialnością.

To jest dokładnie granica pomiędzy. Jak będziesz trzymał za dużo w środku i nie wywalisz, no to też będzie tym ludziom się ciężko z tobą pracowało. Z drugiej strony jak zaczniesz wszystkich zawalać, to nagle wszyscy noszą twój ciężar, a to w ogóle nie jest fair.

Czy w komercyjnych projektach, takich jak np. teledysk Brodki, w którym ostatnio wystąpiłaś, znajdujesz miejsce na swoje podejście czy to jest w jakiś sposób oddzielona sfera pracy?

Reżyser Michał Marczak zaprosił do współpracy Mikołaja Mikołajczyka, który robił choreografię.  Mikołaj jest taką osobą, która myśląc, że będzie robić choreografię trochę dobiera sobie ludzi, którzy ją zrobią (śmiech). To jest mega pozytywna cecha umieć sobie dobrać zespół! Szczególnie jak jest się charakterystyczną, specyficzną osobą. Michał bardzo lubi robić dokumenty i on ma takie bardzo dokumentalne oko, więc okazało się, że po prostu w trakcie prób na sali chodziło o to, żeby powchodzić sobie w impro, zaproponować coś w klimacie, o którym opowiedział Michał i wokół tego podziałać sobie z ciałem. Dla mnie to było super, bo dla mnie nie ma złego tematu. Lubię się konfrontować z rzeczami, którzy nie umiem albo nie lubię, i to mi zawsze sprawia ogromną frajdę i muszę się z czymś gdzieś tam zderzyć.

A co w takim razie w przypadku teledysku było niewygodne, nielubiane, warte konfrontacji?

Oprócz statystów, którzy mieli problem z tym, że my jednak nie jesteśmy sex workerkami tylko być może je tutaj gramy… (śmiech), to była super praca. Ale to jest też właśnie kwestia podejścia do pracy: to było dla nas niesamowite, że ktoś kto od lat statystuje w filmach, nie robi tego do końca świadomie. Nie potrafi sobie w głowie rozdzielić rzeczywistości od tego co się wydarza. Podświadomie rozumie sytuację, a z drugiej puszcza ci takie żarty, że…

Czyli już sam fakt tego, że zgodziłaś się na odgrywanie takiej roli ustawiał cię inaczej na tej drabinie, hehe, przyzwoitości. Ile trwały zdjęcia do teledysku?

Dzień albo dwa. Spotkaliśmy się też na próbę przed kręceniem, mieliśmy dwie próby, więc to też… Trzeba się poznać, znaleźć wspólne wartości… Teraz też robię bardziej rozrywkowy projekt. I miałam w pewnym momencie takie zawahanie: „kurczę, to nie jest ta ambitna sztuka”. Ale fajnie jest się mierzyć z innymi formami. Zrobić dobrą formę rozrywkową, która może być komercyjna, ale jest nośna, ludzie to oglądają, odnajdują w tym wartości i widzą jakość – to nie jest proste, to też jest wyzwanie.

W ogóle rozgraniczenie na pop jako coś złego i sztukę wysoką jako coś wartościowego to  przestarzały pomysł. Dla mnie zawsze buforem zmian i nadciągania nowego były popularne rzeczy. Często tam się więcej wątków pojawia szybciej.

Każdy z nas na tym wyrastał w końcu.

Livia Kaskovska Jencusova
Sprawdź też!

Dodaj komentarz