My, dzieci z dworca ZOO. Pamiętam tę książkę przekazywaną sobie w podstawówce w tajemnicy i z dala od wzroku dorosłych. Książkę owianą sławą tak złą, że bałam się po nią sięgnąć. Wydanie, które miała moja siostra (nie wiem skąd, bo na pewno nie kupili jej nasi rodzice) było trochę jak opisany w niej świat: mroczne, zdewastowane, z odpadającymi okładkami i zużytymi, brudnymi stronami.
Opis życia dzieciaków z Berlina Zachodniego, uzależnionych od narkotyków i prostytuujących się by zdobyć kolejną działkę, był dla mnie absolutnie szokujący. Czytając tę książkę w ciepłym łóżku, wydawało mi się wręcz absurdalne, że taki świat może istnieć na tej samej planecie. Że w tym samym momencie, kiedy ja leżę sobie wygodnie z poduszką pod głową i lampką nocną świecącą na poszarzałe stronice książki, gdzieś obok mnie ludzie w moim wieku żyją na ulicy i na niej umierają. To było chyba moje pierwsze zetknięcie ze świadomością, że taki świat istnieje obok nas. Wcześniejsze filmowe czy książkowe doświadczenia nie dawały mi nawet namiastki tej świadomości, którą tak wyraźnie zbudowała w mojej głowie lektura książki Christiane F.
Polska okładka książki Dzieci z Dworca Zoo Detlef, chłopak Christiane F. na Dworcu Zoo
Nie czułam żadnej wspólnej nici z bohaterami książki, ponieważ dla mnie, osoby wychowanej w mocno uprzywilejowanej sytuacji, w ciepłym domu i otoczonej miłością i troską, ich świat zdawał się być kreacją artystyczną, choć w tej kreacji było coś namacalnie przerażającego. Zupełnie inaczej niż w innych wykreowanych światach, o których czytałam lub które oglądałam na ekranie. Czaiła się w niej groza niewynikająca tylko z sugestywnych opisów, ale przede wszystkim ze świadomości, że nie czytam fikcji literackiej. Z bohaterami książki nie miałam nic wspólnego, nie rozumiałam ich świata, ich wyborów i dramatów. Ale podskórnie rozumiałam, że czytając ją stanę się niemym świadkiem cudzego upadku na dno.
Pamiętam, że czytając tę książkę, miałam wrażenie, że czytam o życiu osób starszych ode mnie o kilka lub kilkanaście lat. Było dla mnie nie do wyobrażenia, że bohaterami i bohaterkami są osoby w moim wieku, młodsze lub niewiele starsze. Że kiedy ja wymieniałam się złotymi myślami z koleżankami z klasy i marzyłam o breloku z Diddliną, gdzieś w równoległej rzeczywistości, dzieci w moim wieku prostytuowały się, narażały na przemoc, traciły zdrowie lub życie w nędzy i braku jakichkolwiek perspektyw, a ich największym i często jedynym marzeniem było zdobycie kolejnej porcji narkotyków, za którą gotowe były oddać wszystko.
Tę książkę zapamiętałam jako bardzo ciężkie doświadczenie i ogromną przestrogę. Przez wiele lat utożsamiałam narkotyki z upadkiem, co akurat nie jest do końca dobrym następstwem tej lektury. I choć zdarza mi się wziąć coś od czasu do czasu, nigdy nie sięgnę po mocniejsze narkotyki i myślę, że w dużej mierze odpowiada za to ta książka, która zakorzeniła w mojej podświadomości pewne obrazy i odczucia, od których nie jestem w stanie się uwolnić.
Porzućcie wszelką nadzieję
W 1978 roku dwóch dziennikarzy magazynu Stern – Kai Hermann i Horst Rieck – zwęszyło temat na artykuł o narkotycznym półświatku zachodniego Berlina. Na procesie mężczyzny oskarżonego o handlowanie heroiną wśród nieletnich dziewczynek w zamian za seks i inne czynności seksualne, poznali szesnastoletnią wówczas Christiane F., która zgodziła się opowiedzieć im o swoim życiu w cieniu nałogu. Materiału okazało się być jednak tak dużo, że zamiast artykułu powstała książka. Christiane dostarczyła dziennikarzom i czytelnikom/czkom możliwość wejścia głęboko w zamknięty świat nastoletnich narkomanów i narkomanek, pracujących seksualnie by zaspokoić swoje zapotrzebowanie na narkotyki.
Książka opisuje życie Christiane i jej przyjaciół w latach 1975 – 1978, czyli kiedy główna bohaterka miała 12-15 lat. W 1977 w wyniku przedawkowania narkotyków umarła jedna z jej najbliższych przyjaciółek, która była najmłodszą udokumentowaną ofiarą narkomanii w tamtym czasie w Berlinie (miała 14 lat). W gazecie pisano o jej śmierci tak: „Jednorazowa strzykawka z mlecznobiałego plastiku tkwiła jeszcze w lewym przedramieniu dziewczynki: uczennica szkoły podstawowej Babette D. (lat 14) z dzielnicy Schöneberg była martwa”.
To nie jest książka, którą czytając zastanawiamy się kto z bohaterek i bohaterów pierwszy osiągnie swoje cele albo spełni marzenia. To jest książka, którą czytając zastanawiamy się, kto z bohaterek i bohaterów pierwszy umrze.
Świat opisany w książce jawi się praktycznie jak przedsionek piekła. Napis z wejścia do piekła opisany w Boskiej Komedii – „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie” – pasowałby tu jak ulał. W tym świecie nie ma perspektyw. Nie ma szczęśliwych zbiegów okoliczności, które prowadzą do celu. Bo cel nie istnieje. Zastępuje go błędne koło uzależnienia, które nieuchronnie prowadzi bohaterów równią pochyłą ku śmierci lub do więzienia. Opis życia podporządkowanego pod cykl poszukiwania kolejnej porcji narkotyków lub pieniędzy na nią, jest zatrważający i okrutny. Kibicujemy bohaterom, trzymamy kciuki za ich wyjście z nałogu, ale oni za każdym razem nas zawodzą. Ich życie toczy się zupełnie innym torem niż życie osób zdrowych i zupełnie dla osób zdrowych niezrozumiałym. Torem, w którym system wartości opiera się o nałóg, dyktujący im co mają robić. Zostawię ekspertkom i ekspertom pisanie o psychologii uzależnień, bo choć – jak pewnie większość z nas w tym kraju – biernie doświadczyłam cudzego uzależnienia, nie mam nawet ułamka wiedzy z zakresu dynamiki uzależnień. Pominę więc tę kwestię, bo jest to temat rzeka, który warto zgłębić u osób, które się tym zajmują.
Miejsce będące z jednej strony samym centrum wielkiej metropolii, z drugiej – końcem świata
Przejdę natomiast do opisu świata, który zapamiętałam z tej książki, bo jest to jedna z tych lektur, które zostaną z nami na zawsze. Opisany w książce dworzec ZOO jest jak osobny wszechświat lub cząstka świata wyrwana i ukształtowana na swój sposób, po czym rzucona chaotycznie z powrotem. Miejsce będące z jednej strony samym centrum wielkiej metropolii, z drugiej – końcem świata. Z jednej strony początkiem podróży, dla osób korzystających z niego w celach komunikacyjnych, a końcem podróży z drugiej – dla tych, których życie toczy się wśród ścian tego miejsca, na brudnych korytarzach i w obskurnych toaletach. Narkomani leżący pod ścianami i „reszta” obywateli przemykająca przez dworzec ku światłu wyjścia i traktująca zalegająca tam osoby jak jakąś parodię krajobrazu. Są to ludzie dzielący tę samą przestrzeń, a jednocześnie żyjący w kompletnie różnych światach. Ten paradoks dobrze oddaje zresztą stan ówczesnego społeczeństwa niemieckiego – podzielonego kraju, w którym dzieciaki wychowują się w rozwalonym powojennym świecie, zniszczonym na życzenie własnych przodków, ze świadomością, że większość dorosłych to byli naziści i bez możliwości ucieczki gdziekolwiek, poza ucieczką w głąb swojej własnej głowy.
Bieda, choroby, brak szansy na wyrwanie się do lepszego świata. Ciasne mieszkania, gówniane płace, braki w sklepach. Warto też zaznaczyć, że dorastanie w przemocy czy zaniedbywanie dzieci przez rodziców, było w tamtym świecie czymś codziennym. A to przecież głównie od przemocy i samotności chciały uciec młode osoby, nieświadomie pakując się w coś jeszcze gorszego. Świat narkomańskiego Berlina z opowieści Christiane F. jest nie tylko niebezpieczny, dołujący i smutny. Jest też naprawdę ohydny. Czymś, co najmocniej chyba oddziałuje na wyobraźnię są opisy, które zarysowują czytelnikom śmierdzący i brudny świat pełen przemocy. Wraz z bohaterką możemy praktycznie odczuć smród gnijącego ciała, które całe pokryte jest niezagojonymi miejscami iniekcji i otwartymi ranami, nieczystości zalewających publiczne toalety, niemytych, brudnych i przepoconych ciał. Bohaterka przeprowadza nas przez ten krajobraz upadku, pokazując zarówno ekscytujące doświadczenia, jak i okrutne konsekwencje uzależnienia.
Oglądamy wraz z nią martwice kończyn, gnijące ciała, pokryte wymiocinami i moczem zaułki. Mijamy bezdomnych na głodzie heroinowym – spoconych, drapiących całe ciało i przykrytych brudnymi, zapleśniałymi kocami. Nieprzytomne dzieciaki w brudnych i zasikanych dworcowych toaletach, dzielące się strzykawkami. Jest to lektura, która mocno otwiera oczy. Nie tylko na to, jak łatwo stracić kontrolę nad własnym życiem, ale przede wszystkim na ludzką tragedię i dostrzeżenie w niej doświadczającego jej człowieka, a nie „zagadnienia” czy „problemu”. Pokazuje też odwieczną, lecz często zapominaną prawdę, że temat uzależnień to nie tylko problem jakiegoś „marginesu”, który nas, zdrowych obywateli/ek nie dotyczy, ale coś, co może spotkać każdą osobę, bez względu na jej status społeczny, czy pochodzenie.
Pocztówka z Berlina Zachodniego
Pomimo opisów okrutnego i brudnego świata, książka stała się bestsellerem i doczekała ekranizacji w 1981 roku (z udziałem Davida Bowie – idola Christiane – który odpowiadał za ścieżkę dźwiękową), a sam dworzec ZOO był przez długi czas chętnie odwiedzany przez turystów. Budziło to wówczas obawę, że książka może się przyczynić do wzrostu narkomanii wśród młodzieży, jednak nic takiego nie zanotowano. Być może w związku z szerszym dostępem do informacji i przełamaniem tabu narkomanii i pracy seksualnej, do którego przyczyniła się sama książka. Podobną obawę może jednak budzić wznowienie popularności tej historii, którego podjęli się twórcy i twórczynie serialu wyprodukowanego przez HBO i według mnie w tym przypadku może to być obawa słuszna.
Ja wiem, że gdy pojawia się jakakolwiek ekranizacja, zawsze znajdzie się ktoś, kto przeczytał książkę i teraz będzie biadolił na film, bez względu na jego walory artystyczne. Tutaj nie chodzi jednak o niezgodność z pierwowzorem, pominięcie jakichś wątków albo przedstawienie danej postaci twarzą, która nam nie pasuje, bo odbiega od tego, co wykreowaliśmy sobie w głowie podczas lektury. Chodzi o autentyczną szkodliwość przedstawienia ludzkich tragedii ubranych w coś modnego i ekscytującego. W przypadku książki terapia szokowa może stać się formą przestrogi, a nawet jeśli przestrogą się nie stanie, zmusza nas do zgłębienia tematu uzależnień wraz z jego mroczną stroną i – czy tego chcemy czy nie – serwuje nam obraz głębokiego uzależnienia i jego konsekwencji zarówno zdrowotnych, jak i społeczno-ekonomicznych.

Jednak w przypadku serialu mówimy o kompletnie innym świecie, wykreowanym na kanwie inspiracji książką. I chociaż mało kto chciałby dać 10- czy 14- letnim dzieciakom do czytania książkę Christiane F., uważam, że każda nieletnia osoba, która zechce sięgnąć po serial, powinna wcześniej mieć obowiązek przeczytania książki, by nie ulec zbyt łatwo ekscytacji historią i nie dać się uwieść zromantyzowaniu przedstawionego, barwnego świata. Serial bowiem nie zachowuje równowagi, pomijając lub mocno koloryzując i upraszczając wiele istotnych kwestii, głównie tych związanych z konsekwencjami uzależnienia. W przypadku tak skomplikowanego i rzadko podejmowanego tematu, ubranie go w popkulturową otoczkę lansu może mieć dość niebezpieczne skutki.
Serial Philippa Kadelbacha nie jest książkowym reportażem ani dość dokładnym przeniesieniem go na ekran, jak to miało miejsce w filmie Uliego Edela. Forma serialu HBO dalece odbiega od zatrważającego i budzącego odrazę świata, ukazanego we wspomnianych pozycjach. Jest to artystyczna samowola, luźno inspirowana światem opisanym w książce (co zresztą jest zaznaczone na początku każdego odcinka). Zwykle nie daję sobie prawa oceniać cudzych wizji artystycznych przez pryzmat szkodliwości (raczej przez pryzmat tego, co mi się podoba a co nie, z zachowaniem świadomości, że mój gust nie jest jedynym na świecie), ale w tym wypadku wniosek o szkodliwości wizji artystycznej, wydaje się naturalnie wynikać z tego, jak poprowadzony został serial i postaci, których życie ukazuje. Zacznijmy może od tego, że nie jest to zupełnie świat Christiane F. Jest to uwspółcześniona, bajkowa wersja tego świata i to na pewno mogło być plusem (gdyby wyszło), w końcu nasza wrażliwość się zmienia i idzie z duchem czasu, a wraz z nią idzie też język kina. Dla niewielu z nas przestrogą może być dzisiaj jakiś archaiczny, nieaktualny już świat, którego mechanizmów funkcjonowania nie znamy ani nie pamiętamy. Serwis streamingujący treści na cały świat, zwykle w takich przypadkach staje przed wyborem pomiędzy zuniwersalizowaniem historii i zarobieniem mnóstwa kasy na sprzedaniu jej wszystkim, lub stworzeniem kina dla wąskiego grona osób, pamiętających lub znających z historii czasy i/lub miejsce, w których rozgrywa się akcja.
Większość z nas nie pamięta w ogóle realiów podzielonego murem Berlina, jest to temat kompletnie obcy w świadomości większości osób wychowanych poza Niemcami, gdzie ta pamięć zapewne funkcjonuje w zbiorowej świadomości. Wymuszanie więc na młodej widowni (bo ta zdecydowanie miała być odbiorczyniami i odbiorcami serialu) odrobienia przed seansem lekcji historii, ograniczyłoby z pewnością zasięg produkcji. I choć pewne rzeczy pozostają uniwersalne, młodzież lat 70. znacznie odbiegała od tej współczesnej, zarówno w warstwie wizualnej, jak i poziomem świadomości i postrzegania świata czy dostępu do informacji. Niemożność utożsamienia się z archaicznymi bohaterami odebrałaby zatem części widowni możliwość odrobienia wraz z nimi lekcji z życia, które przechodzą w miarę rozwoju fabuły. Rozumiem więc w pełni zabieg uwspółcześnienia tej historii, nie jest on bowiem bezzasadny. Plus za stworzenie świata, który młode osoby rozumieją i znają, z którym mogą się utożsamić, w który mogą się zanurzyć i przeżyć tę historię nie odczuwając szoku kulturowego. Za zuniwersalizowanie historii i oderwanie jej od ówczesnych realiów historycznych. Choć ciężko nie zauważyć, że to zuniwersalizowanie nie zawsze się udaje. Pozbawienie postaci kontekstów wprowadza momentami w konsternację i sprawia, że serial gubi swoją edukacyjną warstwę, tak ważną dla książki i filmu Edela.
Kino społecznie zaangażowane zostaje wymienione na popkulturową, teledyskową wydmuszkę, pozbawioną głębi i psychologii postaci. I jakkolwiek zrozumiałym jest, że w dwugodzinnym filmie pewne kwestie muszą siłą rzeczy zostać pominięte, tak w przypadku prawie ośmiogodzinnego serialu budzi to sprzeciw i zdziwienie. Dlaczego twórcy zrezygnowali z wyjaśnienia ówczesnej, minimalnej wiedzy o uzależnieniach, dlaczego pominęli problem wykluczenia bohaterów/ek, spisania ich przez społeczeństwo na straty i pozostawienia samym sobie? Dlaczego nie pochylili się nad tematem zdrowia psychicznego bohaterek i bohaterów?
My, dzieci z Instagrama

Twórcy nie podeszli do tematu zbyt odpowiedzialnie. Zignorowali fakt, że serial obejrzą tysiące młodych ludzi i zamiast porządnie pochylić się nad problemami bohaterów, zaserwowali nam ugrzecznioną pocztówkę z imprezowego Berlina, ubraną w modne ciuchy. Każda kolejna scena to śliczny, kolorowy kadr, z przedmiotami, które choć powinny budzić negatywne odczucia, zachwycają symetrią (np. strzykawki ułożone jak do zdjęcia reklamowego), tak że naprawdę można się poczuć jak podczas przeglądania Instagrama. I już nie mówię o tym, że wymioty powinny wyglądać jak prawdziwe wymioty a nie jak mała ilość sztucznej, brązowej mazi, albo że serial powinien epatować nagością, bo rozumiem, że to miała być ugrzeczniona wersja. Ale jest to ciekawe, że w ciągu 8 godzin historii o uzależnionych od narkotyków, prostytuujących się osobach, regularnie doświadczających przemocy, przemoc praktycznie nie pojawia się na ekranie.
Ani razu zobaczyliśmy stosunku odbytego poza kołdrą. Ani razu nie zobaczyliśmy choćby kawałka zakazanych w social mediach fragmentów ciała. Bohaterki mają ułożone włosy i idealnie ogolone nogi i pachy nawet po spędzeniu tygodni lub miesięcy na ulicy. Pomimo stylu życia jaki prowadzą, ich skóry są nieskazitelne, włosy gęste i mocne a paznokcie czyste i zadbane. Ich ciała, choć zgodnie z biegiem akcji powinny być wyniszczone, są ciągle atrakcyjne, a wszelkie wywołane narkotykami, alkoholem i niedożywieniem zmiany, znikają jak ręką odjął gdy bohaterowie odstawią na parę dni używki. W jednej scenie bohaterka z poszarzałą twarzą kuli się na ulicy i drży z odstawienia, w następnej jest już zdrowa i zadbana jakby dopiero co wróciła z wakacji.
To sztuczne wygładzenie tematu poddaje w wątpliwość całą historię, co odbija się też na dyskusji o pokazaniu narkomanii czy pracy seksualnej jak świetnej zabawy, bardziej niż ludzkiej tragedii, o której ta historia opowiada.
Brakuje mi też podjęcia tematu antykoncepcji. W całym serialu tylko raz (!) pada wzmianka o antykoncepcji, gdy główna bohaterka zaczyna spotykać się z chłopakiem i matka sugeruje, że powinny jej załatwić tabletki. Christiane wzdryga się na tę myśl i od tego momentu ani razu o antykoncepcji nie usłyszymy. Ja oczywiście rozumiem, że w Berlinie zachodnim w latach 70. dostęp do antykoncepcji i wiedza o tym, jak ważna w profilaktyce chorób jest prezerwatywa, były dość ograniczone. Między innymi z tego zresztą wynikła epidemia HIV, która wybuchła w latach 90. Ale nie był to przecież temat nieznany. Wiemy z historii, że w systemach powojennych zaskakująco sprawnie działały kwestie praw reprodukcyjnych kobiet, nawet gdy działały poza oficjalnymi kanałami. Poza tym, skoro w tak wielu aspektach twórcy postanowili uwspółcześnić historię i ubarwić ją tak, by była jak najatrakcyjniejsza dla współczesnej, młodej widowni, to dlaczego w opowieści o pracujących seksualnie osobach, regularnie uprawiających seks w najróżniejszych konfiguracjach, nie pada choćby jedna wzmianka o tym, jak istotne jest zabezpieczenie się nie tylko przed ciążą, ale też przed chorobami?
Rozumiem brak podjęcia tematu niechcianej ciąży – u osób z wyniszczonym organizmem bardzo często dochodzi do zatrzymania menstruacji, co zwykle wyklucza możliwość zajścia w ciążę. Ta zależność również nie jest jednak wyjaśniona, co pozbawione rzetelnej edukacji osoby może wprawić w konsternację: oto oglądają historię osób uprawiających latami niezabezpieczone kontakty seksualne i nie dość, że żadna z nich nie zapada na jakąkolwiek chorobę przenoszoną drogą płciową ani nie łapie choćby najłagodniejszej infekcji, to również żadna z nich nie zachodzi w ciążę. To bardzo niebezpieczna lekcja, którą serial przekazuje w świat. Nie tylko polskie nastolatki borykają się z nawałem informacji dotyczących seksualności i relacji seksualnych w mediach wszelkiej maści. Duża część młodzieży pozbawiona jest podstawowej wiedzy na tematy związane z ciałem i jego funkcjonowaniem, co obrazują m.in. coroczne raporty grupy Ponton[1] (to akurat przykład związany z polską młodzieżą, ale w wielu krajach wygląda to podobnie).
Wątpliwości związane z menstruacją, antykoncepcją czy ciążą, które powinny zostać rozwiane w szkole lub w domu, stanowią większość kierowanych do wolontariuszek pytań. Pamiętacie te pytania z „Bravo”, o tym czy można zajść w ciążę od siedzenia chłopakowi na kolanach albo od korzystania z publicznej toalety? To się tak bardzo nie zmieniło, bo dostęp do edukacji seksualnej ciągle jest kwestią wybiórczą. Zależy od kraju (im biedniejszy i bardziej katolicki tym gorzej), statusu materialnego, umiejętności rodziców rozmawiania z dziećmi, otwartości i inteligencji nauczycielek i nauczycieli i masy innych czynników, w dodatku Internet zalany jest mnóstwem wątpliwych porad i nienaukowych bredni wszelkiej maści. Od lat wśród dzieciaków krążą nieprawdziwe i szkodliwe mity o tym, że podczas pierwszego razu nie da się zajść w ciążę, że po stosunku wystarczy przepłukać się wodą z mydłem, itd., a jeśli państwo nie pomaga (i jak u nas odmawia dzieciakom rzetelnej edukacji w zamian oferując nastolatkom kalendarzyk jako metodę antykoncepcji, ale zmuszając dziewczynki do porodu, gdy brak edukacji doprowadzi do ciąży), ciężko zapanować nad wszystkimi tego typu powtarzanymi z ust do ust informacjami.

Młodzież jest pozbawiona konkretnej wiedzy, więc czerpią ją z Internetu. I w tym nie ma nic złego, można w nim bowiem znaleźć multum przydatnych treści, choć niestety (kolejna rzecz, której chyba nie uczy się obecnie w żadnym kraju) trzeba najpierw umieć odsiać prawdziwe informacje od tych fałszywych. Ale nawet z łatwym dostępem do Internetu i informacji, które można w nim znaleźć, pewne obrazy i zjawiska mogą łatwo zostać zakodowane w umyśle niedojrzałej osoby, często nawet nie do końca świadomie. Pamiętam, że jak byłam mała trafiłam kiedyś w telewizji na odcinek Słonecznego Patrolu, który leciał już od jakiegoś czasu. Włączyłam w środku więc nie ogarniałam fabuły, a tam paliła się ropa rozlana na powierzchni wody. Przez lata (!) byłam przekonana, że w odpowiednich okolicznościach woda może się palić, bo przecież nie rozumiałam tego motywu z ropą, długo jednak tej wiedzy nie weryfikowałam, bo zwyczajnie nie była mi potrzebna. Ale jakoś ten obraz zakodował mi się w głowie i tam sobie istniał nie poddawany w wątpliwość.
Nieuważność na przekazywanie młodej widowni niedoprecyzowanych informacji, jest w mojej opinii rzeczą bardzo niebezpieczną i prawdę powiedziawszy nie rozumiem, dlaczego w ośmiu godzinach materiału, ewidentnie kreowanego pod gusta młodej widowni, nie znalazły się dwie minuty na dialog wyjaśniający jak istotna jest antykoncepcja. Wystarczyłoby, żeby jedna bohaterka idąc do klienta poprosiła drugą o prezerwatywę, albo żeby pojawiła się króciutka scena, w której bohaterowie kupują prezerwatywy albo idą je kupić. Żeby ten temat w jakikolwiek sposób zabrzmiał, jako naturalna kwestia związana z pracą seksualną. Naprawdę nie potrzeba wiele, by zaznaczyć ten temat, który zresztą w świetle tej historii powinien być czymś zupełnie naturalnym. Być może prezerwatywy zaburzyłyby śliczny i perfekcyjny świat wykreowany przez producentów serialu, być może nie było w nim miejsca na coś tak brzydkiego, jak guma (jeśli tak, to nie widzieli chyba tych gumek z logo Chanel, ale ok).
Ta estetyczna, pozbawiona treści forma idealnie zbiega się z polityką Instagrama, z którego usuwane są wizerunki narządów płciowych, kobiecych sutków czy menstruacji. I trochę nie rozumiem, dlaczego twórcy wzięli się za historię, którą boją się pokazać i ugrzeczniają ją na siłę. Bo zupełnie nie o tym opowiada nam książka Christiane F. Naturalizm, którym epatowała jej opowieść, był naturalną konsekwencją braku poczucia tabu bohaterki i jej zagubionej wrażliwości na świat. Serial natomiast wszystko ubiera w cukierkowe barwy i ten świat, który w książce był wręcz namacalny, w produkcji HBO oglądamy zza szyby, przy mlecznym świetle kolorowych lampek i przy delikatnych dźwiękach, perfekcyjnie dobranej muzyczki.
Cukierkowa narkomania

Ludzkie tragedie, które stanowią trzon tej historii, tutaj są jakimś ułamkiem, niewiele wnoszącym w życie bohaterów, traktujących miasto jak jeden wielki klub. Momentami można odnieść wrażenie, że te doświadczenia prawie nie wpływają na ich życie. Bohaterowie stają twarzą w twarz z traumatycznym doświadczeniem, które w kilka sekund pokonują ze śmiechem i urokiem osobistym, by chwilę później bez żadnej traumy wrócić do zabawy i beztroskiego życia.
W wielu fragmentach serialu praca seksualna 14 letnich dzieciaków, jest przedstawiona jak super zabawa, szybki i bezproblemowy sposób na hajs, nie niosący praktycznie jakichkolwiek konsekwencji czy zagrożeń, czy forma spędzania czasu z koleżankami. Nocne eskapady po klubach i ćpanie do nieprzytomności ubrane są w ekscytującą przygodę życia z serii „yolo”. Sceny odstawienia narkotyków i głodu heroinowego są krótkie, potraktowane pobieżnie i sprawiają wrażenie czegoś banalnego. Nie oddają horroru głodu, bólu i cierpienia który zadaje całemu ciału, które wręcz umiera z potrzeby zażycia dawki narkotyków. Mamy kilka szybkich cięć na spocone koszulki i wykrzywione umiarkowanym bólem twarze (miałam wrażenie, że mocniejsze są moje reakcje na okres niż ich na głód heroinowy), by za chwilę bohaterka w kolejnej ślicznej stylówie rodem z kampanii reklamowej Topshopu, była już zdrowa i śliczna, gotowa na podbicie świata.
Jednym z większych problemów tego serialu jest fakt, że wszystko w nim jest czyste, nowe, sterylne, modne i paradoksalnie kuszące. Sposób życia bohaterów pozbawiony obowiązków i, co przede wszystkim wydaje się być bardzo atrakcyjne, praktycznie pozbawiony konsekwencji zdrowotnych, sprawia wrażenie wartego wypróbowania.
Nie wiemy skąd bohaterowie mają pieniądze na ubrania, skoro wszystko co mają przeznaczają na narkotyki, ale sama momentami łapałam się na tym, że bardziej skupiałam się na stylówach bohaterek, niż na fabule, która przedstawia przecież ludzkie dramaty. To pierwsze wyszło bowiem twórcom o wiele lepiej. Momenty, w których bohaterowie nie mogą wytrzymać bez narkotyków są często zbyt teatralne, by budzić współczucie lub traktować taki stan jako nieuchronną i niebezpieczną dla życia konsekwencję uzależnienia. Nawet „obskurne” miejsca wyglądają po prostu jak undergroundowe kluby i mają swój urok. „Brzydkie” mieszania wyglądają jak wnętrza zwykłej kamienicy (może tylko trochę brudniejsze i w biedniejszych dzielnicach, ale wciąż nie szokujące), a wnętrza ohydnych, publicznych toalet, w których bohaterowie wstrzykują sobie heroinę albo leżą we własnych wymiotach, wyglądają lepiej niż kible w Złotych Tarasach.
Nie ma też ani jednej wzmianki opisującej sytuacje dzielenia się niesterylnymi igłami pomiędzy osobami uzależnionymi lub konsekwencje, które takie zachowanie za sobą niesie (co w świecie Christiane F. było na porządku dziennym, ponieważ brakowało wtedy świadomości odnośnie HIV/AIDS i wszystkich innych potencjalnych chorób, które przenoszone są poprzez kontakt z krwią i innymi cudzymi wydzielinami, oraz organizacji pomocowych, które zajmowałyby się dostarczaniem czystych strzykawek). Przekaz o niebezpieczeństwie i zagrożeniach, które niesie narkomania nie wybrzmiewa tu prawie w ogóle. Kilka smutnych scen albo parę sekund poświęconych drapiącej się i spoconej bohaterce, która chwilę później znów wygląda jak modelka z kampanii H&M, to zdecydowanie za mało, by ten przekaz miał możliwość i czas wybrzmieć. To nie jest realny obraz jak książka czy film, ale teledysk, klip, reklama modnego lajfstajlu. W dodatku dramaty bohaterów i najcięższe momenty ich życia są przedstawione jak jakaś chwilowa odskocznia od narkotyków i imprez, a nie powód, dla którego w ogóle po ten sposób życia sięgnęli.
Przemoc domowa, problemy w rodzinie, przemoc seksualna, gwałt, pobicie, pobyt w więzieniu, utrata zdrowia, brak samoakceptacji, problemy z tożsamością i seksualnością, brak wsparcia, samotność, wykluczenie, bieda, śmierć przyjaciół – wszystkie te sytuacje są przedstawione bardziej jak dekoracje, czy wymyślny sposób reżyserów na ubarwienie życia bohaterów, niż przerażające, osobiste dramaty, którymi są w rzeczywistości. W serialu bardzo mało uwagi poświęcono na zgłębienie psychiki bohaterów czy temat ich zdrowia psychicznego, który przekładał się mocno na uzależnienie. Bardzo słabo wybrzmiewa zależność pomiędzy problemami w życiu bohaterów, a ich uzależnieniem od narkotyków. Można wręcz odnieść wrażenie, że te rzeczy się nie łączą, nie mają na siebie żadnego wpływu.
Dostajemy instagramowy, modny, kolorowy klip, a nie film o narkomanii i staczaniu się na dno. Ta cukierkowa wersja, choć przyciąga wzrok i ciężko nie docenić jej artystycznych walorów, po chwili zaczyna jednak irytować. I nie jest to wbrew pozorom wina aktorów, bo ci w dużej mierze są w serialu nad wyraz dojrzali. Jest to wina spisania na nowo całej historii, tak jakby twórcy bardzo chcieli uchwycić ją z innego kąta, ale nie bardzo wiedzieli po co. Plus za wykreowanie świata, który funkcjonuje zupełnie poza resztą, mieszając się z tym drugim, „zwyczajnym” światem wyłącznie w relacji pracownicy i pracownice seksualni vs klienci. Plus za oprawę muzyczną, bo to zdecydowanie zagrało. Współczesna muzyka w najróżniejszych aranżacjach była momentami wręcz perfekcyjnie dobrana. Ale to o wiele za mało, by ta historia mogła funkcjonować na jakimś bardziej uniwersalnym wymiarze niż kampania reklamowa.

Nie wiem, czy tak było czy nie, ale oglądając serial łatwo dojść do wniosku, że autorki i autorzy nie zgłębili zbyt rzetelnie tematu uzależnień. Przede wszystkim mam wrażanie, że wymyślili sobie pomysł na kolorowy, hipnotyzujący, modny serial i dopiero potem podłączyli pod niego książkę, która dała im parę fabularnych twistów, a nie na odwrót. Mam też przeczucie, że nie zwrócili się do jakiejkolwiek osoby, która doświadczyła uzależnienia od narkotyków i mogłaby im pewne rzeczy podpowiedzieć, wyjaśnić lub zweryfikować. Obraz uzależnienia wyszedł przez to bardzo płasko i kompletnie nie wybrzmiało to, jak poważne konsekwencje może nieść dla osoby uzależnionej. Jak ciężko wyjść z tego świata, jak ciężko się od niego odciąć.
Podsumowanie
Być może dla obecnych nastolatków dużo bardziej obeznanych z wieloma tematami, które dla nas, jako dzieciaków, były nowe i szokujące, ten format ma dużo większy sens niż książka czy film z 1981 roku, które momentami mogą się wydać odległe lub wręcz archaiczne, i których rzeczywistość nie budzi skojarzeń z tym, co znają. Ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że osoby zajmujące się tworzeniem fabuły pogubiły się w tym, co tak naprawdę chcą widzom przekazać. Większość odcinków skupia się na kolorowym życiu pełnym nowych doświadczeń, zabawy i modnych ubrań, a pojawiające się od czasu do czasu tragedie ludzkie (np. ojciec próbujący utopić matkę, doświadczenie gwałtu, samobójcza śmierć rodzica, rozwód rodziców) pojawiają się chyba tylko po to, żeby zająć czymś widza pomiędzy dwiema scenami zabawy w klubie, czy biegania po mieście w super stylówach niczym w pięknej i długiej kampanii jakiegoś koncernu odzieżowego.

Pomimo dość długiej formy, serial nie tylko nie zgłębia w ogóle tematu uzależnień, brodząc tylko w wielokrotnie ogranych już schematach i stereotypach o życiu na ulicy, ale nie oddaje nawet w kilku procentach tego ładunku emocjonalnego co książka czy film, a wręcz odziera historię z tego, co w niej najważniejsze – ludzkich dramatów – pozostawiając wizualnie atrakcyjną, lecz niewiele wnoszącą wydmuszkę.
[1] https://ponton.org.pl/wp-content/uploads/2021/02/RAPORT-ROCZNY-2020.pdf